STEFAN OTWINOWSKI (1910-1976)

Całe dorosłe życie spędził w Krakowie, całe dorosłe życie związał z krakowskim życiem literackim w sensie dosłownym i „Życiem Literackim”, które współtworzył i współredagował. Kochał stare, maleńkie apteki, prowincjonalne miasteczka i często mawiał: „U nas, w Kaliszu”, choć to „u nas” trwało zaledwie pięć lat.

JÓZEF BUJNOWSKI (1910-2001)

Miał 22 lata, gdy w założonej przez siebie „Smudze”, periodyku studenckim Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie debiutował artykułem o tytule „Problem motywu”. Doktorat Józef Bujnowski uzyskał w pamiętnym roku 1956. Praca napisana pod kierunkiem profesorów Manfreda Kridla i Zygmunta Lubicz Zaleskiego dotyczyła kompozycji utworów dramatycznych Stanisława Wyspiańskiego.

ŁUCJA PINCZEWSKA-GLIKSMAN (1913-2002)

Łucja Gliksman nosi w sobie całą nowoczesną tradycję wiersza polskiego, od Mickiewicza i Ujejskiego poczynając, na Kasprowiczu zaś i szczególnie ulubionym Tuwimie kończąc. Jej utwory są precyzyjnie przemyślane i sugestywnie zrobione (...)

BEATA OBERTYŃSKA (1898-1980)

Kameleon? Lwowskie dzieciństwo i młodość przetykane rodzinnymi wyjazdami Maryli i Wacława Wolskich do Portugalii, Włoch i Francji. Jak podaje biograf, „w 1933 roku zdała egzamin w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej i do 1937 występowała w Teatrach Miejskich we Lwowie”.

SEZON PIERWSZY: PODSUMOWANIE

Pierwszy sezon zostanie zapamiętany jako wyjątkowy jeszcze z jednego powodu: przyniósł ze sobą wyjątkowe wydania dzieł dwóch autorek ocalające ich spuściznę twórczą. Pierwszym z nich były „Listy do Seweryna” Wandy Karczewskiej, drugim – „Drzwi otwarte na nicość” Melanii Fogelbaum.

ANDRZEJ KRZYSZTOF WAŚKIEWICZ (1941-2012)

Można powiedzieć, że w trzech dekadach (1960-1980) AKW, przy współudziale Jerzego Leszina-Koperskiego, okazał się jednym z najbardziej efektywnych animatorów, kronikarzy i interpretatorów kultury studenckiej oraz młodej polskiej poezji – w jej kolejnych, wstępujących rocznikach. Był Henrykiem Berezą nowej liryki.

WINCENTY RÓŻAŃSKI (1938-2009)

Różański - poeta prowincji jak Mickiewicz, Miłosz, mówiący, wprost, ale nie na tyle, aby czytelnik wychodził z jego wierszy z niczym, przeciwnie, mimo klarownego języka jest w tej poezji podskórna tkanka wymagająca odrębnej interpretacji, wysiłku erudyty, znawcy artyzmu znajomości ukrytego pędzla, którym posługuje się poeta.

RYSZARD BRUNO-MILCZEWSKI (1940-1979)

Przypadek Ryszarda Milczewskiego-Bruna nie byłby tak wyrazisty i przejmujący, gdyby nie jego osobny talent językowy. On myślał i czuł językiem osobnym, umiał dla swojej ekspresji znaleźć nowy wyraz, intuicyjnie odnaleziony w potarganej strukturze języka, którą my ulizujemy w naszym ulizanym życiu.

KAZIMIERZ FURMAN (1949-2009)

Ostatni tom "Brzemię" stanowi szczere podsumowanie życia poety. „To gorzka książka – wyznaje w końcu Furman – leżała w szufladzie trzy lata. Grzebałem co jakiś czas w niej, dodawałem, aż wydałem. To wybór z kilkudziesięciu lat. Jest tam jakiś rachunek sumienia, jest wadzenie się z Bogiem (Słowacki mnie podpuścił).

WANDA KARCZEWSKA (1913-1995)

Trudno sprecyzować, w którym momencie uznano pisarkę za „plebejskiego astrologa” – jak Stanisława Swena Czachorowskiego określił niegdyś Jan Marx – sytuując jej dzieła w grupie utworów sprowincjonalizowanych, hermetycznych i kobiecych.

STANISŁAW SWEN CZACHOROWSKI (1920-1994)

Nie mam własnego mitu – zdradzał Czachorowski i niemal natychmiast tłumaczył – samokrytyka: jest współczynnikiem talentu. Wartość jej występuje proporcjonalnie do wartości innych składników – inteligencji, wynalazczości, wrażliwości, dobrego smaku, silnej woli, samozaparcia i odwagi.

ANDRZEJ BABIŃSKI (1938-1984)

Poeta tragicznego ładu, utalentowany, stłamszony przez własną niedoskonałość, gotujący się na śmierć, zmierzający ku niej świadomie. Tu i ówdzie czytam podobne wywody, zasłyszane, przeinaczane, deformowane na pożytek mitu, sensacji i poczytności periodyku, portalu internetowego. Mit Babińskiego oscyluje pomiędzy prawdą i nieprawdą.

JANUSZ ŻERNICKI (1931-2001)

„Rozpoczynałem jako belfer na warmińskiej wiosce” – wyjaśnia Marxowi poeta i dołącza – „Byłem też rybakiem, aż do połamania ręki”. I niech to wystarczy za prowizoryczne usprawiedliwienie: „Urodziłem się w miasteczku Ciechocinek na Kujawach. Wielokrotnie próbowałem stąd uciekać.

MELANIA FOGELBAUM (1911-1944)

Nie ma najmniejszej wątpliwości, że straciliśmy poetkę o ogromnym talencie, oryginalną i wciąż wartą upowszechnienia. Jedną z tych nielicznych w owych czasach, która przynależąc do swojej diaspory, pisała swoje wiersze po polsku.

ZUZANNA GINCZANKA (1917-1944)

Czy rosną jakieś kwiaty na bezimiennym grobie Zuzanny, rozstrzelanej tylko dlatego, że należała do rasy hebrajskiej? Nie uczyniono dla niej, dla jej młodości, urody i poezji żadnego wyjątku. Niekiedy zastanawiam się, o czym mógł myśleć, jeżeli w ogóle myśleć był w stanie, ów germański knecht, gdy wpakował kilka kul z rozpylacza w piękne ciało Zuzanny?

ZYGMUNT JAN RUMEL (1915-1943)

Wstawał bardzo wcześnie, o piątej rano. Były to jedyne godziny przeznaczone na pisanie – oczywiście jeżeli mógł pozostać w domu”. W styczniu 1943 roku Rumel został obwołany Komendantem Okręgu VIII (Wołyń), w którym miał organizować emisariat z Ukraińską Powstańczą Armią (UPA) i partyzanckie oddziały samoobrony.

STEFAN NAPIERSKI (1899-1940)

W środowisku literackim znany był jako Marek Eiger. Rozstrzelano go w Palmirach – Seweryn Pollak i Jerzy Andrzejewski zaświadczali niemal jednym głosem: krzyczał w „budzie” dojeżdżającej na miejsce egzekucji. „Nie mogę go sobie wyobrazić w więzieniu na Pawiaku”, dodawał ten pierwszy.

ARNOLD SŁUCKI (1920-1972)

„Wydawał się trochę szaleńcem – przyznawał z zażenowaniem Bocheński – w środowisku literackim przezwano go niemal od razu prorokiem. Był samą żarliwością i chodzącym natchnieniem. Choć zapalczywy i nieprzejednany, nie był jednak w tamtych groźnych czasach niebezpieczny, a przecież mógł być”

poniedziałek, 24 września 2012

Stanisław Swen Czachorowski (1920-1994)


Portret S. Czachorowskiego
Piotr Mosur
       „Czuję się jak pędzony przez satanicznego przewodnika przez wszystkie muzea świata. Paranoja erudycji. Piekło nowoczesnej sztuki. Ale nie dosyć tego – ucinał moment osłupienia rozgorączkowany Jan Marx – śledźmy więc dalej rozmigotany kram z różnościami Swena: malarze dawni, muzycy dawni i współcześni, atom, mezony, astronautyka, loty kosmiczne, astronomia, czasoprzestrzeń, relatywistyka – a obok tego stragan odpustowy z kogutkami, figurkami, seryjnymi dewocjonaliami. Świątki, straszydła, zmory, duchy. Ten kram jest jak <<sen papugi o pawiu zwariowanym>>”.

Umizgi paranoika, dodawali z niesmakiem ci, którzy – podobnie jak Marx – zmuszeni byli przejść przez piekło „autogilotynek” i „klęczników oriońskich”. Michał Siewkowski zauważa niemal bez śladu zaskoczenia: „W nowej książce Stanisława Burkota o literaturze polskiej nie znajdziemy wzmianki o twórczości Czachorowskiego”. Podobny brak daje się zauważyć w monografii Anny Legeżyńskiej i Piotra Śliwińskiego z 2000 roku (Poezja polska po 1968). Jako jedyny z komentatorów Czachorowskiego, wskazuje Siewkowski na barokową proweniencję jego dykcji literackiej, zwłaszcza na wpływ De perfekta poesi Macieja Kazimierza Sarbiewskiego, popularnego także wśród twórców Orientacji. „Sarbiewski był bodaj pierwszym, który w stosunku do poety użył słowa creat – tworzy; on pierwszy odważył się poetę nazwać stwórcą” – jak uświadamiała na łamach „Poezji” w 1977 roku Jadwiga Kotarska.

Nie tylko jednak echo Sarbiewskiego, lecz także trop Osterwy ulega w sercu „plebejskiego astrologa” kosmicznej deformacji. Czachorowski – jak wskazywała Jadwiga Bandrowska-Wróblewska – „po wyzwoleniu ukończył studia teatralne w Krakowie, pod kierunkiem Juliusza Osterwy. Związany był z założoną przez niego grupą teatralną <<Dal>>, z którą współpracował do śmierci wielkiego aktora”. Po wydaniu przez Swena tomu wierszy pt. Planeta cykuty (1966), Piotr Kuncewicz podjął jedną z najbardziej udanych prób określenia światoobrazu poety: „jest on wewnętrznie rozbity i celowo napięty – kojarzy i jątrzy kategorie, z ich starcia wypowiada wiersz”. Czy byłaby to próba polskiej dekonstrukcji barokowej harmonii sprzeczności? Czy raczej to nieopanowane „stado psychicznych usiłowań” okazałoby się tylko wyodrębnionym, literackim przekładem Osterwowskich zasad organizacji świata aktorskiego?

„Nie mam własnego mitu – zdradzał Czachorowski i niemal natychmiast tłumaczył – samokrytyka: jest współczynnikiem talentu. Wartość jej występuje proporcjonalnie do wartości innych składników – inteligencji, wynalazczości, wrażliwości, dobrego smaku, silnej woli, samozaparcia i odwagi. Epigonom zazwyczaj wystarcza posiadana, w równej mierze, co spryt i zdolności naśladowcze, umiejętność w ocenie prekursora”. „Swen zrobił na mnie niesamowite wrażenie – opowiadała Irena Pudil we wspomnieniach o poecie – szczupły, niewysoki, z wydatnym nosem i płomiennymi oczami – cały grał. Włosy, ręce, gestykulacja. Rozmawiał, jakby recytował, jakby był na scenie i sprawdzał wrażenie, jakie robi na widowni. A robił na wszystkich. Dominował w każdym towarzystwie. Nieraz w sposób dokuczliwy. Był apodyktyczny, zachłanny, zmienny w nastrojach. To pełen patosu, to bez humoru. Łatwo go można było urazić. Swen fascynował, ale długo po nim trzeba było odpoczywać. Potem znów do niego gnało. Prychający i szarpany przez nerwowe tiki, gdy grał, zmieniał się. Czytał swoje wiersze i wszyscy truchleli, że za głośno oddychają”.

KS

Por.

             J. Bandrowska-Wróblewska, Nota oraz J. Marx, Plebejski astrolog, [w:] S. Swen Czachorowski, Poezje wybrane, wyboru dokonał K. Gąsiorowski, Warszawa 1987.
                  M. Siewkowski, Poetyckie światy Stanisława Swena Czachorowskiego, Toruń 2004.
          T. Kaliściak, Stanisław Swen Czachorowski, czyli jarmarczny król życia”, [w:] tegoż, Katastrofy odmieńców, Katowice 2011

tryptyk wszech

I.                     nic wszechakordu

nie mam
tak białych prześcieradeł
by uniewinnić waszą twarz

którzy ciśnięci
z kłębem spiral
w korzeniu gliny płacz grzebiecie

pierścień orbity i źrenica
w niej martwa skała z nagim bogiem

tak była hellad czarodziejka
na wzgórzu fletni
czas płonąca

nad płaskim dachem hierusalem
uda samsona krzew krzyżować

kamienny memnon w piaskach szlochu
cisz jerychońskich
różę prószył

figo
ja nie znam mej nagości
i przeciw wiatrom
oszalały
złotego cielca w siebie krzyczę

ile oliwek dobrych dłoni
małą arachne
z łez ratuje

tak przestrzeń kroków
w nieskończoność
nic bezustannie nie przemija

II.                    zapalenie świecznika

i można tak podpalić ziemię
jak ćma
zapala noc skrzydłami

i można
cztery strony skrzypiec
dochodzić blade nałożnice

i można żywe kości strącać
z tarpejskich skał kadencji bytu

w epokach chimer i symboli
łatwiej
niż mocą skojarzenia
chociaż są święte siostry Nilu
cóż brat
na gładkiej ścianie pieca

tak cicho
można określić – serdecznie
przybliża suma cień spirali

w kosmosie równań
brył i światła
krzyżują czasu niewiadome

dwie równoległe
jeśli znaczą
to ile
dłoń nie uściśnięta

jak rozkosz
jeśli skrzyżowane
w tej samej kuli zgasły oczy

dziewczęta cało
z łodygami
zwiędły pożółkłe w swych flakonach

w bezkresnych gongach
do omyłki
wiruje prawo brzmiących bram

cóż czterej jeźdźcy
dyżurują
w liberiach dnia ostatecznego

kadr pod stygmatem opatrzności
w miliardy spiral galaktycznych
wgryza się szary kornik myśli

dziesięć mandali
plącze soma
na uroczysty pępek rzeczy

sześć rąk opada jak muzyka
tędy zakrzywia się nirwana

pozwólcie cień białego dżina
pod tobół z moim dnem wszechpróżni

piętą proroka lakowany
księżyc się zeszkliła złym wersetem

hurysy w grzybie atomowym
wpisują w koran zbędność płaczu

skłamano kształt na strunie – g –
skłamano formę – nic nie wiemy –
skłamano smaki bardziej względne

totem
w mgławicy Andromedy
kabała liszką czarnych globul

wyjaśnić oto
że litera
brzmi brzmienie swego nic współbrzmienia

jednak wyjaśnić
ile dłoni
co noc opada
bez zjednania

III.                  jeszcze od harf

ego sum
jestem
przeciwkolwiek

jeśli mnie słyszysz
głos przenika
po strunach orbit
gamę trwania

może by róża wszechgranicy
przekwitła mity nas
wiosnami

jeśli mnie słyszysz
zbliż witraże
rozgrzeszam drwiące manuały

bo jeśli człowiek
brzmi muzyka
ego sum
jestem
struna brzmienia

jeśli zatrzymać wielki łuk
gdzie nad gwiazdami alabastru
przestrzeń przenika nasze skronie

odwalcie biały kamień głodu
spiralne jabłko z orbit rzeczy

po klawiaturach przyśpieszenia
czas wystukuje
dokonało

są pośród nas
mówiące słońca
pejzaż z van gogha rozpryskany

i syte studnie ekosfery
są harfy u wszechstron mówiące

zatoczyć kwadrat
zliczyć kulę
w trójkątnym szepcie nieznanego

można mieć stopień
jeśli człowiek
rozchyli stronę antydźwięku

ja
mam to jedno
mikrociebie
moja malutkich łez planeto
i człekokształtny
sęk wyciągam
z wszechgalaktycznej belki brzmienia

Warszawa, 9 III 1960

z tomu: Planeta cykuty, 1966


wtorek, 18 września 2012

Andrzej Babiński (1938-1984)

Drogi redaktorze /infraza/
Wu

Jerzy Beniamin Zimny


        Od śmierci poety minęło ponad ćwierć wieku, okres ten przyniósł niewiele informacji na temat jego życia, ocen jego twórczości, poza nielicznymi wzmiankami w opracowaniach krytycznych, wspomnieniami kolegów i znajomych. Nikt też nie pokusił się o gruntowną ocenę jego poezji. W połowie lat osiemdziesiątych sam poeta, a także wiedza o nim nie zawsze prawdziwa oraz tragiczna, zagadkowa śmierć – wszystko urosło do mitu zamykającego usta na wiele lat tym, którzy mogli cokolwiek powiedzieć o wartościach pisania Babińskiego. Trzeba także wziąć pod uwagę fakt, że poeta był rzadko publikowany za życia. Zmowa milczenia, zamykane przed nim drzwi redakcji literackich, pomijanie ze względów politycznych i manifestowana wręcz niechęć do niego wielu decydentów. Wszystko to miało wpływ na percepcję czytelniczą, wiedzę o autorze, a także uniemożliwiało dotarcie do jego publikacji. Dość powiedzieć, że Babiński debiutował bardzo późno, w cyklu Generacje, arkuszem pt. Z całej siły wydanym w niewielkim nakładzie. Podobnie Znicze, formalny debiut poety – miał niewielki nakład, który bez problemu rozszedł się w poznańskich księgarniach.

           Niewątpliwie czas pojawienia się Babińskiego jako poety nie był mu sprzyjający. Przypomnę, że był to schyłek Orientacji, koniec lat sześćdziesiątych i początek Nowej Fali. Poezję symbolu i kodu wyparła poezja deklaracji wprost. Babiński bardziej zbliżony do Orientacji, napiętnowany romantyzmem, egzystował poza nurtem awangardy, minionej i mu współczesnej. Nie okrzyknięto go osobnym zjawiskiem poza nielicznymi głosami, tolerowanie jego poezji było bowiem wyłamaniem się z powszechnej cezury obowiązującej w redakcjach poważanych pism literackich. Niewątpliwie wywarło to dodatkowe piętno na jego kruchej przecież psychice, stąd frustracja, demonstracje niechęci do liderów, prowokowane skandale w salonach, klubach itp. Tłumaczono to stanem jego zdrowia, ale w mojej ocenie był to sprzeciw wyrażony przez człowieka, który mówił wprost i był szczery aż do bólu.

        Wrażliwość jako choroba? Te pytanie zadawałem sobie w przeszłości i zadaję dzisiaj. Po części odpowiedź znajduję w poezji pisanej przez Babińskiego, ale nie tylko. W mrocznych czasach PRL-u wygodnie było tłumaczyć jego zachowanie, pomijać jako poetę i człowieka. Sądzę, że dzisiaj miałby on należne mu miejsce obok najwybitniejszych nazwisk, jednakże czas wymazał to wszystko, co było na tamten okres wybitne, lecz niewygodne, a przywrócenie tych pogrzebanych wartości wymagać będzie jeszcze wielu lat, zanim idee romantyzmu, kreacja bohatera przegranego na pozór, osobowość odpychająca – będą tolerowane z punktu widzenia ich genezy i deklarowania wartości uniwersalnych.

             Czy Babiński był romantykiem? Myślę, że tak, choć nie do końca, jego podmiot liryczny zdradza co prawda cechy bohatera romantycznego, lecz nie jest to bohater uwikłany społecznie, nie jest to rycerz ani cierpiący Werter, lecz Bard dotknięty nieprzystosowaniem do rzeczywistości panującej, buntownik bez adresu, dla którego domem jest ziemia, miejsce tragicznego ładu i pośmiertnego odrodzenia w jakikolwiek sposób. Odpowiedź znajduje się w poezji, dla której samo życie to za mało. Poemat Nike i kilka innych wierszy skłania mnie do tezy afirmującej Babińskiego jako romantyka. Bo w istocie przypisywano mu te cechy, tłumacząc jego „bezimienność” stopniem trudności w percepcji czytelniczej. Pisano, że ta poezja jest trudna, piekielnie trudna i że można ją zrozumieć dopiero po wniknięciu w świat samoudręczenia autora. Rimbaudowskie piętno, którego ja nie dostrzegam nawet dzisiaj po latach, śledząc poczynania obecnej awangardy sięgającej po znamiona poezji kodu, symbolu, a także szeroko pojmowanego formulizmu.

           Poeta tragicznego ładu, utalentowany, stłamszony przez własną niedoskonałość, gotujący się na śmierć, zmierzający ku niej świadomie. Tu i ówdzie czytam podobne wywody, zasłyszane, przeinaczane, deformowane na pożytek mitu, sensacji i poczytności periodyku, portalu internetowego. Mit Babińskiego oscyluje pomiędzy prawdą i nieprawdą. Prawdę znają nieliczni żyjący z poetów, z bezpośredniego kontaktu, nieprawdę głosili ci, którym było ona wygodna w tamtych czasach. Dzisiaj jest ona najczęściej powtarzana, powielana – szczególnie w internecie. Co ciekawe, wpisy te traktują wyłącznie o życiu poety, jego kontaktach z otoczeniem, zawierają ciekawostki, sensacje, a nawet próby charakterystyki jego osobowości nacechowanej piętnem choroby i nieprzystosowania. Mało się mówi i pisze o jego poezji, rodzą się jedynie wzmianki, do tego nie zawsze trafne. W tym dramacie niezwykle ważny jest okres po ukazaniu się Zniczy, tj. czas od 1977 do śmierci Babińskiego w 1984. Lata te nie są już tak dokładnie udokumentowane, a przecież wiadomo, że właśnie w tym okresie poeta doświadczył najwięcej. Ma rację Dariusz Tomasz Lebioda, który swego czasu pisał: „Babiński nie został zrozumiany, nie zadano sobie trudu, by wszechstronnie opisać ten fenomen artystyczny i kulturowy. I ścieżka nie prowadzi tutaj przez kozetki psychoanalityków, raczej potrzebne są rzetelne analizy krytycznoliterackie – jakby introwersje do jego świata, jakby sondy zapuszczane w jego nicość i nijakość”.

             Nasuwa się pytanie: dlaczego nie „zadano sobie trudu” rzetelnej oceny poezji Babińskiego? Czy tylko z tego powodu, że zaistniała na marginesie ówczesnej awangardy, była niewygodna, stała w sprzeczności z obowiązującą linią polityczną, uderzała, podważała wartości moralne socjalizmu? Możliwe, ale trzeba także brać pod uwagę uwarunkowania społeczne, początek kryzysu ustroju, okres stanu wojennego, apogeum cenzury i trudności z wydaniem nowych książek. Tego poeta nie mógł przezwyciężyć, miał tylko poezję i (nie zawsze) papierosy z herbatą, reszta dóbr nie miała dla niego znaczenia.

             W ocenie poezji Babińskiego warto pójść tropem zdefiniowanym przez Stefana Chwina. Dostrzega on znaczenie Nowej Prywatności w budowaniu reakcji na schematyzujący się obraz zbiorowości w literaturze Nowej Fali. Przejawem kształtowania się odpowiedzi miałby być ideał „samotnego wędrowcy”, „model życia na przekór”, a przede wszystkim – „mit wielkiej przygody psychicznej, traktowanie literatury jako niemal zastępczej formy życia”. Nie była to jednak tendencja nowa, przyznaje Chwin i wskazuje na bohaterów Stachury, a także na poezję Babińskiego, której wzór osobowy nie pozostawał w sprzeczności z prototypem bohatera literackiego Janusza Andermana. Według Chwina, okazał się to nurt ukryty, rozpoczynający się na początku lat sześćdziesiątych, do którego należało również wliczać Wincentego Różańskiego i późniejszego debiutanta, Wojciecha Edwarda Czerniawskiego. Proces powstania tego nurtu Chwin wyprowadzał z „obiektywnych procesów kultury”.

              Sądzę, że tym tropem warto pójść, jak dotąd bowiem nie doczekaliśmy się gruntownej oceny poezji wspomnianych: Różańskiego, Czerniawskiego i Babińskiego, można zatem zaryzykować stwierdzenie, że Chwin miał rację, mówiąc o nurcie ukrytym, który nie stworzył kręgu generacji, nie umożliwił deklaracji grupie ani pokoleniu. Stąd być może nadal pokutuje termin „poetów pominiętych”, niedocenianych, a nawet „przeklętych” za swoją odrębność – osadzoną w aureoli mitu. Mity mają to do siebie, że ich wartość, zasięg i percepcja czasem są większe od wartości stworzonego dzieła. Lepiej je pozostawić historii tak długo, aż staną się zrozumiałe w dziele interpretowanym po czasie, za sprawą kolejnych pokoleń.

Por.

        Andrzej Babiński, Z całej siły, Warszawa 1975 (seria: Generacje 5, 2).
        Tegoż, Znicze, Poznań 1977.

        Edmund Pietryk, Bagno i hymn, Poznań 1984. 
        Feliks Fornalczyk, Posłowie, [w:] Znicze i wiersze, Poznań 1985.



Cmentarz Junikowski, pole 35 kwatera 4.

 



Drogi redaktorze

Pan mnie nie rozumie. Mnie do życia powołała suka. Tak, suka. Podczas wojny, gdy byłem maleńki, jedna chora suka o zmierzchu przeraźliwie wyła. Ciemność była straszna, jaka bywała na Białostocczyźnie, i jakie było zacofanie tych wiosek, ale nic straszliwszego nie mogło być od wywycia tej suki. Od razu zrozumiałem: trudna jest ta ziemia. I nikt z dorosłych jej nie rozumiał, prócz mnie jednego. Ta suka, która była świadkiem wiosek spalonych; w wyciu opłakiwała dramaty II wojny światowej: pożary, strzelaniny, bombardowania; bo wyć zaczynała w zachód złowieszczego słońca. Ouuu... Ouuu... Ouuu...

Na lekcji religii w II klasie myślałem: "Jak taka jedna suka jest, to Boga nie ma, ona więcej cierpiała niż Bóg na krzyżu". Ona wywyła całą ludzkość, przeżyła koniec świata, niby samiuteńka, by tak nieludzko zawodzić. Wyciem do drzew przyparła ciemność, przeraziła całą okolicę. Ludzie bali się żyć pod niebem tej wyjącej, światowej suki. Nie mogli położyć się spać, gromadzili się w jeden dom, odmawiali, odmawiali pacierze, a słońce jakby zaszło i nigdy nie miało już wzejść, i już nigdy nie miał zapiać kur poranny, zakwitnąć przed oknem nasturcja, nagietek. Ludzie co przeżyli to wycie, nie mogli stojąc na ziemi uwierzyć w istnienie zabudowań, że nazajutrz z sąsiednich domostw pójdzie z kominów dym, byli pewni braku ziemi pod stopą, odcięcia od świata. Ouuu... Ouuu... Ouu...

Wielbiłem jeden tę sukę. Zazdrościłem jej aż tak przeraźliwego wycia. I oto dziś mam parę wierszy, które ogół uznaje, choć się lękał ich autorstwa; bo muszę mieścić przerażenie tej wyjącej suki. Pewne, skarb natchnienia zaczerpnąłem od niej...

1970



poniedziałek, 17 września 2012

Janusz Żernicki (1939-2001)


Portret J. Żernickiego
Krzysztof Schodowski

„Przez całe życie nieustannie wędrował, choćby po okolicy, teraz żyje <<ukrzesłowiony>>, jak na obrazie Andrzeja Wróblewskiego z 1956 roku” – zaświadczał o dziwnym wędrowcu z Tężniopolis jego przyjaciel, Stanisław Jasiński. „Ukrzesłowiony” – to nie tylko pięciotonowy sygnał pękania charakteru Janusza Żernickiego, lecz także próba określenia zrośniętej żywcem czasoprzestrzeni, w której w latach 90. znalazł się autor Trzynastu miesięcy. „19 maja 1992 roku amputowano poecie nogę powyżej kolana, znieczulono Żernickiego przez kręgosłup” – relacjonował Jasiński – „mimo wielu prób nie nauczył się sprawnie poruszać z protezą nogi”. Oddajmy jeszcze raz głos stenotypiście: „Sierpień 1997 roku przynosi upał trudny do zniesienia, któregoś dnia brat Wojciech zabiera Janusza na spacer. W wózku inwalidzkim Żernicki objeżdża okolice swojego dzieciństwa. Nie zdaje sobie sprawy, że jest to ostatni taki spacer. Lata zamknięcia na balkonie, który stał się <<zagubionym dworcem mijających się ptaków>>, dają znienacka znać o sobie. Przeżywa rozległy udar mózgu”. „Mój tryb życia jest na pewno dla wielu zaskakujący i przez wielu odrzucany” – zwierzał się poeta Janowi Marxowi w 1985 roku – „Jest to raczej bardzo smutne. Posiadając skrzydła pozwalające wyfruwać poza miasteczko, region, odgrywam trochę rolę prowincjonalnego bociana, któremu podcina się lotki, żeby nie wyfrunął. Kiedyś w Ciechocinku takie kalekie ptaki chodziły po parku, stanowiąc turystyczną atrakcję. Zbyt mało jednak porusza mnie spraw, by występować w roli młodego faraona z powieści Prusa, próbującego wprowadzić reformy, które muszą dopiero dojrzeć”.

            Autor Wędrowca w jednym sandale umiera w październiku 2001 roku na skutek silnego krwotoku wewnętrznego. I oto – w momencie jego śmierci – wraca przekształcony na nowo obraz z dzieciństwa Janusza: „Ojciec życzył sobie, aby 6-letni Janusz oglądał paniczną ucieczkę Niemców w styczniu 1945 roku. Syn zarejestrował obraz, który nie opuszczał go przez całe życie: z ciechocińskiego dworca kolejowego odchodziły pociągi z rannymi żołnierzami. Krew przenikała przez podłogę wagonów i spływała na podkłady kolejowe”. Być może z tego powodu Żernicki chciał stać się „wzornikiem”, nawet za cenę wzbudzenia grozy tłumacząc cierpliwie: „Poezją wzoru nazywam taką poezję, która odzwierciedla owe stałe i elementarne predyspozycje uczuciowe człowieka, owe <<tendencje uczuciowe>>, szczególnie silnie eksponując ich (w chemicznym znaczeniu) wartościowość, czyli możliwość wchodzenia w różne reakcje, w tych wielkościach i różnorodnościach dopatruję się wyjątkowego znaczenia poezji”. W antologii Postscriptum poeta apelował: „Należy budować na tych pozornych odłogach naszej psychiki, których jak dotąd wstydziliśmy się niczym kompromitującej choroby”.

„Bardzo lubię wiersze Janusza Żernickiego” – zdradzał z nietajoną sympatią Janusz Sławiński w „Nowych Widzeniach” z 1961 roku – „nie mógłbym jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że rozumiem je całkowicie, że potrafię je w pełni zidentyfikować na tle rozumianych przeze mnie, w mniejszym lub większym stopniu, zwyczajów mowy poetyckiej. Janusz Żernicki należy do tych poetów najmłodszej generacji, których wiersze zostały nastawione na organizowanie w czytelniku wartości niezrozumienia”. „Rozpoczynałem jako belfer na warmińskiej wiosce” – wyjaśnia Marxowi poeta i dołącza – „Byłem też rybakiem, aż do połamania ręki”. I niech to wystarczy za prowizoryczne usprawiedliwienie: „Urodziłem się w miasteczku Ciechocinek na Kujawach. Wielokrotnie próbowałem stąd uciekać. Jeśli już wracałem, to nie dla wyblakłego kurortu, lecz do mojego Tężniopolis”. Mojej „sukni Dejaniry” – chciałoby się dodać za Jasińskim.


KS

Por.

S. Jasiński, Janusz Żernicki 1939-2001, [w:] Janusz Żernicki – poeta osobny, do druku podał S. Jasiński, Toruń 2002, s. 4-27.
J. Marx, J. Żernicki, Nie jestem wykonawcą testamentu, [w:] tamże, s. 271-274.
A. K. Waśkiewicz, Posłowie, [w:] J. Żernicki, Wędrowiec w jednym sandale, Bydgoszcz 1985, s. 218-238.

I mówię jeszcze

Za zdania moje, które zlisiony sierścią do środka, łykam,
którym nie nadaje kształtu,
ciesząc się pierwotnym ich bezwstydem,
clochard i Kronos naraz, od proroków spodziewany;
tak pława na łańcuchu a niby-to z falą,
tak mężatki młode i słodki ucisk wnętrzności,
gdy markują wierność,
wychylone z własnych bioder – ciekawe cudzych kopulacji:
za zdania moje pokrętne, gdy opuszczają „zagrodę zębów”
zmysłowe i natrętne,
za zadania moje, gdzie włazi murawa i perz –
– – wybacz mi wielki Nieznajomy.

„Że-m”, ta forma jest różą z prowansalskich fascynacji,
dom rodzinny odtrącił, wytrąciwszy siebie,
niczym ten, co „planetę odkopnął”, a planet uporczywie przybywa,
chociaż to ja właśnie opisałem ideologię Domu,
boś mnie do tworzenia systemów powołał –
– – wybacz mi o, Niedościgły.

Bo cudzoziemcem we własnej ziemi jestem,
bo zewsząd widzę coraz więcej i mówić nie śmiem,
bo i po co?
wolę już upał i ciała kobiet gonne i gończe,
chwila specjalna, gdy słońce już natarczywe nad horyzontem -
zagłada prędzej ich zmysłom się obnaża; Zygmuncie Freudzie
może najszczerszym bywasz Wernyhorą!
wolę już promenady rodzimego kurortu –
topola, brzoza, miłorząb, robinia, grab i wiąz
(byłaby to Litania do Wszystkich Najwierniejszych,
byle nie minąć w locie mew, tych lilii mojego patrona,
a także wśród pinus nigra i sambucus nigra kosów i srok,
pokrzewek, dzwońców i zięb, krzyków pawi,
który zawraca między glacjały,
dżdżownic i żuków gnojaków, co jednają mnie z ziemią);
i za to niebo z anilionowej farbki do prania
w baliach z dzieciństwa,
niebo zanoszące się obłokami nad kurortem
tak wysoko i dwornie,
niezastąpiony kompres żagwiącej mej głowy –
– – – wybacz, albo przyjmij, że wiem, iż pojmujesz
bo chyba taką naturę posiada Świetlisty
Za noce ze zmarłymi odtrwaniane – Ojciec, Bruno i Sted –
gdzie tylko małoodporna szyba wieczności dzieli nas od siebie,
ot, zwykła szybka alarmowa, którą wystarczy zbić;
że i na mnie skacze płonący tygrys rozdzieranych krajobrazów,
i słyszę ryk i krew i dławi mnie bezwzględność ludzi głodnych,
a zwie się to „ugwieżdżeniem historii”,
a zapobiec nie umiem,
a na puszczy gadałem dwadzieścia pięć lat –
– – – wybacz Ty, coś lękiem i intuicją nas obdarzył
nie dając go wilkom ni dębom,
lub wydzielając jak poczęstunek chłopom ze szarwarku
co panięta na powiatowy przywieźli bal.
Że najlepszych swych lat, niby wiązki mięśni, jelit i szmat,
po wiadomej eksplozji (a tak i jedynie jestem polski),
z krzewów wersów i literackich transzei i trawersów
nie pozbieram –
– – – wybacz Ty, o Którym tyle wiem, że
więcej niż ja rozumiesz mnie,
a sondy Twoje, gdy zapuszczasz,
boleśnie czuję
w głębokościach moich niezmierzonych.

Wybacz mnie, który wierność martwemu morzu zaprzysięgłem,
morzu, co „odwraca stronice brzegów”,
a księga dobiega już końca;
morzu cywilizacji jak za czasów Solona,
której co dnia słońce ostatni przesyła blask;
wszystkim odeszłym ode mnie ludziom i zwierzętom,
roślinom i sprzętom,
reakcjom codziennym, formułom foremnym –
– – wybacz za mnie, przeze mnie i dla mnie.

Bo za to, że zdychałem, podnosiłem się i padałem,
ustalony w genach i Twojej szczodrobliwości,
i że znam rynsztoki, ambony, barłogi i trybuny,
sferę seksu i zonę alkoholu, upokorzenia i ekspiacje,
i że więcej niż w chrześcijańskich misteriach
naznaczyłeś memu pokoleniu krzyżowych stacji
(a na końcu jestem) –
– – – ja Ci Panie zawsze, zawsze wybaczam.

Tężniopolis, czerwiec 1981


czwartek, 6 września 2012

Melania Fogelbaum (1911-1944)

Portret M. Fogelbaum
Jacek Witczyński

JESZCZE JEDNA RANA        

Leszek Żuliński

        Lista poetów polskich pochodzenia żydowskiego, ofiar Holocaustu, jest długa. Melania Fogelbaum nie przedostałaby się do naszej pamięci bez starań przyjaciół, ale nawet wtedy echo jej przypomnienia nie zabrzmiałoby głośno, gdyby nie zdumiewająca forma i ekspresja jej wierszy. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że straciliśmy poetkę o ogromnym talencie, oryginalną i wciąż wartą upowszechnienia. Jedną z tych nielicznych w owych czasach, która przynależąc do swojej diaspory, pisała swoje wiersze po polsku.

       Wyrosła z dwóch tradycji: skamandryckiej i awangardowej, co jest melanżem osobliwym i nieczęsto spotykanym. Miała zaskakującą wyobraźnię językową, bliską w jakiejś mierze Józefowi Czechowiczowi. Pisała „obrazami” i skojarzeniami, które dziwiły się sobie. Jej wiersze zaskakują. Ich forma, słownictwo, tonacja odbiegają od tradycyjnego kanonu, którego „trzymała się” poezja żydowska. Jak wiadomo, do końca XIX wieku była ona mocno skodyfikowana przez tradycję literacką i religijną i jej „ożywienie” wersyfikacyjne oraz „imaginacyjne” nastąpiło raczej późno jak na europejskie miary. Mela – sądzę – weszła w „wiek pisarski” na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych, kiedy przez literaturę polską przetoczyły się już wszystkie „ówczesne awangardy”. W każdym razie wyraźnie widać w jej tekstach zafascynowanie rewolucją Peiperowo-Przybosiową.

Już pierwszy wiersz z Zeszytu (Kłącze) zdumiewa z tego właśnie powodu. Oto jego początek:

Skrzypnął nieświat w desce ku oknu
i znużonym lotem w bezbólu
nieorle chciała w oknie zaszumieć koszula.
Jakże łatwo było koło muru
jakże łatwo było w sny kamienne frunąć
w odwrócone niebo podwórza.

To przecież jest klasyczno-awangardowe „rozbijanie tworzydeł”, szukanie nowej struktury języka i „geometryzowanie przestrzennej perspektywy” patrzenia na świat. W licznych wierszach Mela wykorzystuje swój talent malarski; obrazy, jakie pisze słowem, są plastyczne i oryginalne. Wielekroć znajdziemy tu perełki epigramatyczne – wiersze w kilku słowach przeistaczające się w literackie cymelia, jak np. ten: Słuchaj jak w księżyc / wzielenia się nocą / psi śpiew / jak się w potężnej sieci trzepoce / jak kąsa.

Oczywiście, teksty te bez wyjątku wypełnia zatruta posoka czasu. Katastroficzna hekatomba wisi nad niemal każdą metaforą, nawet wyrwane z kontekstu fragmenciki mają jednoznaczny wydźwięk, np.: żużle oczu, bezsen klątwy, wiatr skrwawione ręce wyciera w biel firanek, drzwi otwarte na nicość, krew nabrzmiewa czerwonym ołowiem, ból w źrenicach okien”... Powtarza się też często w różnych wersjach topos zamkniętego domu z ludzkimi oczyma przyklejonymi do szyb – to wyrazisty obraz strachu śledzącego ulicę, z której nie może nadejść nic dobrego, po której nieustannie przetacza się pochód śmierci. Gdy myślę dziś o tych sprawach, atakuje mnie metafora literackiej Atlantydy czy też pływającej wyspy, z której widzimy tylko to, co utrzymało się na wierzchu, a reszta, jak korpus góry lodowej, zalana jest wieczną tonią zagłady, która pochłania ludzi i epoki. Można by na to przystać, gdyby to jakiś demiurg, a nie sami ludzie, popisywał się straceńczymi sztuczkami. A tak i po Meli zostanie tylko jeszcze jedna rana w parszywej historii świata.

Por. 
       Melania Fogelbaum i jej świadectwo z lat zagłady Getta w Łodzi, „Zwoje” („Scrolls”) nr 3 (40)/2004 (link).



Wędrówka

Głodne są ludzkie oczy.
Oczy sęków w płocie
wyzierają na świat.
Głodnym sękom w płocie
piach zmęczenia w oczy
sypie czas.

A ja chcę nocą chłodną porzucić
ogród mokry od jabłkowej woni,
czoło przerżnąć kantem dachu
by krwią zbudzić senne powieki.
W czarnych kadłubach dworców
krzyk pary dalekiej
psio zawył i ciepłem nocy szarpnął...
Już idę, kwiat peonii dal bielą wyznacza,
ogród jak ślepy cmentarz zasypia wśród płaczu,
jak powróz ramiona rozkręcę w tysiąc sznurów
i w słony wicher świata zarzucę na reję,
głębinę dni co przyjdą zanurzę okręt siebie,
na pokładach jutr poniosę twarze co się śmieją.

Kłącze

Skrzypnął nieświat w desce ku oknu
i znużonym lotem w bezbólu
nieorlo chciała w oknie zaszumieć koszula.
Jakże łatwo było koło muru
jakże łatwo było w sny kamienne frunąć
w odwrócone niebo podwórza.

Tylko oczy okien niebyłe w ślepym murze
chciały przeczekać ból by snem się znużył.
Przeżegnały dniem mękę.
Żar kamienie łupał.
I nagle we framudze, co drżała pod ręką
w wilgotnym próchnie szczeliny,
oczom się wygarnął
śpiew zielony jak życie w łodydze maleńkiej
i płakało i śmiało się.
I leciały na okna,
jak na jedną miedzę
między dwoma niebami,
strupy rdzawej blachy.

środa, 5 września 2012

Zuzanna Ginczanka (1917-1944)

Portret Z. Ginczanki
Beata Jakimiak-Rychlicka
JAKŻE SIĘ ŚWIATU CAŁA OPOWIEM?

Izabela Fietkiewicz-Paszek
         „Czy rosną jakieś kwiaty na bezimiennym grobie Zuzanny, rozstrzelanej tylko dlatego, że należała do rasy hebrajskiej? Nie uczyniono dla niej, dla jej młodości, urody i poezji żadnego wyjątku. Niekiedy zastanawiam się, o czym mógł myśleć, jeżeli w ogóle myśleć był w stanie, ów germański knecht, gdy wpakował kilka kul z rozpylacza w piękne ciało Zuzanny? Czy była dla niego tylko Żydówką, którą z racji jej pochodzenia należało zlikwidować, czy żywym człowiekiem, którego jedyną winą była rasa, skazana na zgubę? Czy jej morderca żyje jeszcze i czy zdaje sobie sprawę z tego, co uczynił? Zuzanna Ginczanka – <<tragiczna gawęda>>, jak wspomnienie o niej określił także już nieżyjący Jan Śpiewak! Więc oto kilkanaście wierszy, pisanych o niej w różnych okresach, a zawsze tak, jak gdyby żyła i miała znowu zapytać, niczym przed przeszło czterdziestu laty: <<Słuchaj, ty, zdaje się, chcesz mnie uwieść>>…” Tak Józef Łobodowski kończy wstęp do zbioru wierszy pt. Pamięci Sulamity, zbioru w całości poświęconego Zuzannie Ginczance i będącego dowodem wielkiej fascynacji Saną, legendą przedwojennej Warszawy. Nie on jeden zresztą jej uległ, nie on jeden też nosił w sobie pamięć i żal po jednej z najzdolniejszych poetek dwudziestolecia międzywojennego, niedocenionej w pełni ani za życia, ani po śmierci, „żydowskiej gazeli”, „Gwieździe Syjonu”, która – można powiedzieć – za swoją niezwykłą urodę zapłaciła życiem.
      Zuzanna Ginczanka (właściwie Sara Polina Gincburg) urodziła się w 1917 w Kijowie, w mieszczańskiej rodzinie zasymilowanych Żydów. Dzieciństwo spędziła w Równem na Wołyniu; ukończyła polskojęzyczne gimnazjum (samodzielnie nauczyła się języka polskiego, w rodzinie mówiło się po rosyjsku) i wcześnie zdecydowała, że zostanie polską poetką: debiutowała w 1931 wierszem Uczta wakacyjna w gazetce gimnazjum w Równem. W 1934 jej Gramatyka została wyróżniona na Turnieju Młodych Poetów ogłoszonym przez „Wiadomości Literackie”. W jury konkursu zasiadł Julian Tuwim, który szybko dostrzegł wielki talent Zuzanny i wspierał ją w poetyckich poczynaniach. Gdy po maturze podjęła w Warszawie studia na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego, jak wspominał Łobodowski, „nie musiała szukać dróg, by dostać się do <<Wiadomości Literackich>> i <<Skamandra>>”. Od 1936 współpracowała z tygodnikiem satyrycznym „Szpilki” (to dzięki redakcyjnemu koledze ze „Szpilek”, Erykowi Lipińskiemu, wiersze Ginczanki przetrwały wojnę), pisywała w nim cięte satyry, początkowo jako głos w dyskusji nad bieżącym życiem literackim („ofiarami” tych wierszy byli cenzorzy i krytycy), z czasem jednak zaczęła odnosić się do sytuacji politycznej, do groźby wojny, do narastającego antysemityzmu i faszyzmu. „Atmosfera dowcipnych rozmów towarzyskich już nie może wystarczyć. Trzeba zająć jakieś stanowisko wobec życia”, wspomina tę zmianę Jan Śpiewak.
          W 1936 wydała swój jedyny tomik poezji, O centaurach. Intensywnie uczestniczyła w życiu literackim  i towarzyskim, regularnie pojawiała się w uwielbianej przez Skamandrytów kawiarni „Ziemiańskiej”, a także, jak wspomina Jan Śpiewak, była stałym gościem przy stoliku Witolda Gombrowicza w kawiarni „Zodiak”. W Warszawie zetknęła się po raz pierwszy z antysemityzmem – „oglądano się za nią na ulicach. Z początku jej wyraźna semickość była tylko osobliwością, odmiennym wyglądem. Ale im bliżej wojny, to piękno stawało się <<piętnem>> – jak wspomina Maria Brandysowa – <<trochę zasypywanym i bagatelizowanym>>, dodaje Agata Araszkiewicz w znakomitej pracy pt. Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki, najpełniejszej jak dotąd próbie wytropienia zatartych śladów po Zuzannie. Zatartych na tyle, że nie znalazło się na nie miejsce w 600-stronicowej syntezie Jerzego Święcha, pt. Literatura polska w latach II wojny światowej. Prawdopodobnie okazała się w oczach znawcy zanadto obca, „podwójnie obca w tradycji literatury polskiej. Dwudziestolecie stanowi pierwszy okres w historii, gdy ukształtowało się zupełnie odrębne zjawisko literatury polsko-żydowskiej, wraz ze swymi środowiskami i czasopismami. Podobnie pierwszy raz można tu mówić o tworzącej się odrębnej kobiecej subkulturze literackiej, przebijającej się przez struktury patriarchalne”, konstatuje Maria Janion we wstępie do książki Agaty Araszkiewicz.

           Na początku wojny Zuzanna ukrywała się we Lwowie, wyszła w tym czasie za mąż za krytyka sztuki, Michała Weinziehera. Złożyła na nią donos gospodyni kamienicy, w której poetka mieszkała, niejaka Chominowa. Mimo to udało jej się uciec przed policją. Ten fakt, a także powszechne przypadki denuncjacji, stały się kanwą wypełnionego ironią i wściekłością wiersza – Non omnis moriar, jedynego znanego utworu Zuzanny z czasów wojny, jedynego, którym wkroczyła do powszechenej czytelniczej świadomości, a jednocześnie – jednego z najbardziej dramatycznych świadectw cierpienia Żydów, jakie powstały w polskiej literaturze. Non omnis moriar, wstrząsający wiersz-dokument napisany 2 lata przed śmiercią, wiersz, który poetka miała cały czas przy sobie, cudem ocalały na zmiętej kartce papieru, przeżył autorkę. Transkrypcja najdoskonalszych testamentów poetyckich w literaturze polskiej i europejskiej, fenomenalne ucieleśnienie losu Ginczanki, „i przez swój tułaczy los, i przez to że powolne  z a n i k a n i e  zawarte w poprzednich wierszach doprowadziło tutaj wreszcie do ostrego szyderczego wypowiedzenia życiu (polskości, poezji, urodzie) – życia (dalszej iluzji trwania, istnienia). I przez to, że ogłaszając śmierć poetki, paradoksalnie zapewnił jej trwałe miejsce w poezji polskiej, ale jako autorce  j e d y n e g o  wiersza-arcydzieła”, napisze Jacek Leociak w książce Tekst wobec zagłady. „<<Testament mój>> Ginczanki boli jak niezagojona rana”, doda Julian Przyboś. Niestety, to także wiersz profetyczny: Zuzanna w 1942 wraz z mężem schroniła się w Krakowie, a jesienią lub zimą 1944 aresztowało ją gestapo na skutek kolejnego donosu sąsiadów. Razem z Blumką Fradis, przyjaciółką z dzieciństwa, została rozstrzelana na dziedzińcu więzienia przy Montelupich, kilka tygodni przed wejściem do Krakowa Armii Czerwonej.

        „Od początku była sobą – zaświadcza Jan Śpiewak – poetką swojego niepokoju, swojej gwałtownej namiętności, poetką zdziwienia wobec świata i strachu wobec historii, narzucającą na strach maskę żartu, dowcipu i autoironii”. Przeszła drogę od fascynacji poezją Tuwima, Wierzyńskiego, Leśmiana, od poezji zmysłowej, afirmującej życie, niejednokrotnie brutalnie odwołującej się do kobiecej biologii i fizjologii, wyrosłej z buntu przeciw mieszczańskiemu wychowaniu („całe pokolenie niewyżytych kobiet wykrzyczało się w tych wierszach” – Śpiewak), od wierszy bogatych w odwołania do tradycji i kultury, do zwrotu ku mitologii dalekowschodniej (cykl Chińskie bajki o La-licie), starogermańskiej (wiersz Zygfryd), toposów kultury śródziemnomorskiej (np. Centaury) oraz żydowskiej, przez utwory „dialogowe”, liryczne konfrontacje myśli i idei, pełne dylematów i pesymizmu – aż po wiersze katastroficzne, po poetycką pewność, że zagłada jest nieunikniona. Gdzieś pomiędzy oczekiwaniem końca świata, a osobistą tragedią i strachem, rodzi się jeden z najpiękniejszych wierszy, Żar-Ptak, oparty na symbolice baśni rosyjskiej: ognisty pół-ptak, pół-kobieta uosabia ocalenie i odrodzenie (blisko zresztą Żar-Ptakowi do mitycznego Feniksa), a zarazem wieszczy katastrofę. Emblematem osobowości i poezji Zuzanny jest dwoistość, która przejawia się na wielu poziomach, a którą dobrze obrazuje jedna z najważniejszych jej alegorii – Centaury; jak wyrazi się poetka: „namiętność i mądrość w pasie zrośnięte”. Tej organicznej niemal ambiwalencji towarzyszy nieustanna melancholia, a na jej rewersie - ironia.
       Umarła, mając 27 lat. Pół wieku później Izolda Kiec, próbując przywrócić Zuzannę czytelnikowi, napisze: „Pozostawiła po sobie niewiele: jeden tomik poezji, trochę wierszy w czasopismach i rękopisach, trochę fotografii... I kilku przyjaciół, którzy nie mogli jej pomóc”. Zostało jednak coś jeszcze, coś ciemnego, bolesnego i nieprzejrzystego, co w końcu podświetliły słowa Kazimierza Brandysa: „To jedno z moich świętych widm, które mnie nawiedzają”.

 Zbiory poezji Zuzanny Ginczanki:

  • O centaurach, Warszawa 1936.
  • Wiersze wybrane, wybór, wstęp i opracowanie: Jan Śpiewak, Warszawa 1953.
  • Udźwignąć własne szczęście, wybór, wstęp i opracowanie: Izolda Kiec, Poznań 1991.

Bibliografia:

  • M. Głowiński, O liryce i satyrze Zuzanny Ginczanki, „Twórczość” nr 8/1955.
  • J. Śpiewak, Zuzanna, gawęda tragiczna, [w:] tegoż, Przyjaźnie i animozje, Warszawa 1959.
  • I. Kiec, Ginczanka. Życie i twórczość, Poznań 1994.
  • A. Araszkiewicz, Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki, Warszawa 2001
  • A. Waśkiewicz, Ginczanka, Twórczość” nr 7/8/1992.

Wiersze dedykowane Zuzannie Ginczance:

  • Stanisław Marczak-Oborski, Warszawa kwietniem 1943 roku, [w:] tegoż, Poszukiwania i anegdoty, Warszawa 1949.
  • Czesław Janczarski, Miasto dzieciństwa, [w:] tegoż, Wiersze z natury, Warszawa 1966.
  • Rey Sydor, Smak słowa i śmierci, „Wiadomości”, Londyn nr 6/1967.
  • Dorota Chróścielewska, Zuzanna Ginczanka, [w:] tejże, Portret dziewczyny z różą, Łódź 1972.
  • Henryk Grynberg, Retoryczne pytanie, [w:] tegoż, Wiersze z Ameryki, Londyn 1980.
  • Józef Łobodowski, Pamięci Sulamity, Toronto 1987.
  • Anna Kamieńska, Zuzanna, [w:] tejże, Milczenia i psalmy najmniejsze, Kraków 1988.

    Maciej Woźniak, Zuzanna Ginczanka, list z tamtej strony światła, [w:] tegoż, Obie strony światła, Kraków 2003.



Na piszących donosy
Zuzanna Ginczanka

Poeta Wszechświatek, co chodzi do Sima
na wszystkich poetów prócz siebie się zżyma:
„W mieszczańskiej Ziemiańskiej, częstując się kawą,
chcą braki talentu zamydlić > -
dziś w Polsce - dodaje z uśmiechem goryczy
> poetów na palcu się liczy”
Poeta Pijanusz, kolega poety,
przyznaje mu rację i wzdycha „Niestety!”
a potem koledze wylicza jak z płatka
Pijanusz na palcu poetę Wszechświatka
i mówi: „No proszę, wymieńcież kolego
choć jeszcze jednego, zdolnego, młodego!”
i wtedy Wszechświatek okropnie się wzrusza,
lecz nie chce wymienić poety Pjanusza -
a na to Pijanusz nabawia się spleenu
i jedzie sleepingiem na spleen do Londynu.
                  W angielskim sleepingu angielski tnie spleen go,
                  z angielką dżin pije w angielskim smokingu
                  i flegma angielska, angielska choroba
                  z angielską go flegmą popycha do groba.
                  Niewiasta angielka, gardłując z angielska -
                  jest nazbyt angielska i nazbyt anielska -
                  i żal mu ojczysty do serca się wcisnął,
                  więc wraca do Sima podyszeć ojczyzną.
Zaś w Simie od razu do niego się zbliża
poeta Wszechświatek, co wrócił z Paryża.
„Czy wiecie kolego - nowiną zaszczyca -
że umarł > > Przeczyca?
Na szczęście nie czyta i nie wie ulica
Że umarł Przeczyca i istniał Przeczyca”
Poeta Pijanusz zupełnie się zgadza
i myśl zasłyszaną z precyzją wygładza
„Choć liczny i wielki jest tłum wierszokletów,
na palcu potrafię policzyć poetów -
i z małym wyjątkiem, to znana to sprawa,
niczyim udziałem nie stanie się sława,
z wyjątkiem - ” i tutaj wylicza jak z płatka
Pijanusz na palcu poetę Wszechświatka
i mówi „No proszę, wymieńcież kolego
choć jeszcze jednego, sławnego, młodego”.
I wtedy Wszechświatek okropnie się wzrusza,
lecz nie chce wymienić poety Pijanusza,
a na to Pijanusz nabawia się spleenu
i jedzie sleepingiem na spleen do Londynu -
                  I jedzie i wraca i jedzie i wraca,
                  zaś wszechświat z Wszechswiatkiem się w kółko obraca,
                  z poetą Wszechświatkiem, co chodzi do Sima
                  i pisze donosy na pana Tuwima.


Szpilki” 1936 nr 43, str. 5
wiersz z komentarzem redakcyjnym:
Patrz w poprzednim numerze Ś. Karpiński, Donos”.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...