![]() |
Talat Darvinoglu, Iffet |
Nie, początki
tej poezji nie są olśniewające. A jednak – z punktu widzenia późniejszych dokonań autora – jej lektura
może dostarczyć pewnych satysfakcji. Pozwala prześledzić proces dochodzenia do
formuły. Na początku był opis; naiwna antropomorfizacja:
Świerk podkręca
zielone wąsy
w których
zamieszkał
mysikrólik
W dziuplach się
jarzą
sowy śpiące.
Zielonym wiatrem
ziewnął las
i umilkł.
(Las w południe)
Potem definicja-równanie:
Czymże
jest ptak?
To
tylko srebrny puls przestrzeni,
powietrze
zagęszczone do zarysu skrzydeł;
żywa
szczelina głosu upierzona cieniem,
ostatnia
myśl Ikara, wrosła w lotne imię…
(Próba pominięcia ptaka)
Zwróćmy uwagę: w
poprzednim wierszu był „mysikrólik”, „sowy” (w innym także: „gile”), tu jest
„ptak”; tamtym przypisano byt rzeczywisty, były one znakami realnych
desygnatów, tu rzecz się komplikuje: „Oto wyplatam / lotny kształt z powietrza:
/ szkielet wiatru i pióra cienia. / Wysłowione bądź mi imię twoje, / Ptaku, /
któryś w mym słowie wzleciał” (Wyplatanie
ptaka); lub: „wyfrunie z gniazda chmury skrzydlaty zalążek / ptaka: / ostatni, oka mojego, powidok” (Żar-ptak). We wszystkich tych fragmentach
sposób postępowania jest odmienny: 1. mamy do czynienia z „przydawaniem
znaczeń”, wpisywaniem w znak znaczeń dodatkowych, przy czym przedmiot poddawany
metaforyzacji zostaje odkształcony; 2. pisanie jest równoznaczne stwarzaniu
(gest kreacyjny); 3. obraz poetycki jest spsychizowanym obrazem rzeczywistości
obiektywnej, znaczy jednak nie tę rzeczywistość, ale świadomość mówiącego
podmiotu. Przykład pierwszy ukazuje jednocześnie konsekwencje „przydawania
znaczeń”, konsekwencje prowadzące w kierunku poezji kulturowej: ptak okazuje
się (quasi-przyczynowość) wcieleniem myśli Ikara. Gest kreacyjny okaże się w
tej poezji niemożliwy. Jej dalszy rozwój toczy się drogą rozpoczętą dwoma
cytowanymi fragmentami (1, 3). W rzeczywistości przedstawionej Zielonej gwiazdy lasu odbywa się powolna
redukcja elementów. Znaki o mniejszej ilości desygnatów ustępują
znakom-pojęciom. W miejsce „sów”, „gilów”, „mysikrólików” pojawi się „ptak”, w
miejsce „gałęzi”, „szyszek”, „świerków” – „las”, nie „ten ptak”, ale „ptak”,
nie „ten człowiek”, ale „człowiek”, nie „ten las”, ale „las”. Jeśli we
wczesnych wierszach Stanclik był nominalistą, tu jest realistą. Miast
przedmiotu uniwersalia, powszechniki.
Znaki, które we
wczesnych wierszach oznaczały konkretne przedmioty, tu znaczą albo ich zbiory,
albo jedynie znaczenie, „ptak” nie
oznacza więc zbioru („wszystkie ptaki”), ale kompleks wyobrażeń z nimi
związanych, nie odnosi się do rzeczywistości przedmiotowej, ale do systemu znaczeń.
Wszystkie drogi tej poezji wiodły albo w kierunku poezji formuł, formalizmu,
albo w kierunku poezji kulturowej, „nowego klasycyzmu”.
Z klasycyzmem
zresztą wiązało Stanclika wielu krytyków. W pewnym sensie słusznie. Ale w Jaworze zamieścił poeta wiersz Czaszka kamienia… skierowany przeciw głośnemu wierszowi J.M. Rymkiewicza
Spinoza był pszczołą:
Czaszka kamienia
szara i bezwłosa,
ku niej się zwracam wypełniony szczelnie.
Jeśli naprawdę
pszczołą był Spinoza –
czym
uzasadnił swój nieśmiertelność.
Platon
pająkiem jeśli był naprawdę –
jakiej się
zbrodni dopuścił, że przetrwał?
Szary, bezwłosy
szczelnie milczy kamień.
Natura mortis.
Odchodzi poeta.
Jak łatwo
zauważyć, polemika jest pozorna. Wiersz Rymkiewicza traktuje o opozycji
koncepcji społeczeństwa otwartego i zamkniętego, o tym wiersz Stanclika nie
mówi. Rzecz jest w istocie prosta. Aby podjąć polemikę z Rymkiewiczem, należy
dysponować przynajmniej równą jak u niego erudycją; Stanclik, jak się wydaje,
taką nie dysponuje, przeprowadza więc polemikę na płaszczyźnie zupełnie innej,
prowadzi polemikę pozorną. Nie da się
ukryć, że „kulturowość” wierszy Stanclika jest łatwa, na poziomie kompendiów;
wiersze typu Moment z Ewą są jedynie ilustracją popularnych mitów kulturowych;
niestety, „poezji uczonej” nie da się robić dysponując tylko – przyznajmy –
dużą wrażliwością i wyobraźnią. Oczywiście można nawet te najprostsze, obiegowe
mity interpretować, wpisywać w nie nowe znaczenia, ale wiersze w typie Zapisu są rzadkie.
W pewnym
momencie Stanclik pisze:
Z ziemi do nieba
zbudowałem wieżę
totemom w które
od dawna nie wierzę.
Można to
odczytać jako rozejście się z poetyką Kryształowej
kuli; to przypuszczenie potwierdzałyby wiersze Moja matka znów rodzi, Kiedyś
się, matko… i Nasi ojcowie umierają w
żniwa, gdzie od poezji formuł przechodzi autor powtórnie do poezji rzeczy,
od poezji „powszechników” do poezji konkretu. Wiersze te, sądzę, otwierają
przed twórczością Stanclika nowe możliwości, nie są to jednak realizacje
mieszczące się w formalizmie.
Zgasł
błyskotliwy fajerwerk Kryształowej kuli.
Pozostały banalne konstrukcje typu Górników:
„Ojcowie nasi / – z węgla, / karbonauci / spod znaku kamiennej paproci / w
podziemnej wyprawie / po złote runo / ognia”; pozostały banalne obrazki
„uśmiechów mrozu” zakwitających „gilem” na wargach jesieni, pozostały komunikaty
o „akcie zupełnym: obnażaniu słowa” – i zdania:
Poezja moja
maleńka jak pszczoła
że ją przeraża
nawet okrzyk kwiatu […]
i pozostawia po
sobie odchodząc
woń
zapleśniałych w starości konwencji.
Przyznam się, że
piszę to z żalem. Stanclik należy do rzadkich u nas poetów zepsutych
powodzeniem. Poszedł za poetyką, jak bokser idzie za ciosem. Ale bokser ma
przeciwnika. Stanclik przeciwnika nie miał. Czy raczej nie szukał go. Nie
szukał przeciwnika w samej materii poetyckiej, w ideale poezji, która byłaby
wezwaniem do doskonałości. Wydawca drukował mu nawet juwenilia…
Są to – poza
kilkoma wierszami – ruiny gmachu budowanego w Kryształowej kuli. Gdybyż to jeszcze były ruiny wspaniałe,
świadectwa walki, wewnętrznych rozterek! Są to wdzięczne, pomysłowe obrazki,
zadowolone z siebie i ze świata. A jednak – mimo wszystko! – wierzę w
Stanclika. Źle to jednak, gdy krytyk zamiast argumentów, może przedstawić tylko
akt wiary.
VII 1969
A ziemia tuż obok…
Mieczysław Stanclik wydał czwarty zbiór wierszy.
Jeśli zachowa dotychczasowe tempo, za parę lat „Pax” obdarzy nas opasłym tomem
utworów zebranych. Już poprzedni zbiór wzbudził dość rozbieżne opinie krytyki.
Zbigniew Dolecki pisze np. o „najpiękniejszych lirykach miłosnych, jakie
powstały w naszym kraju na przestrzeni ostatnich kilku lat”. Tadeusz Kłak
poszedł jeszcze dalej: „niektóre z nich [tj. wierszy zawartych w Jaworze] czyta się po kilka razy dla
wielkiej radości obcowania z prawdziwą poezją […] jego poezja obrócona jest na
wszystkie strony świata, wchłania jego uroki, poza tym wychylona jest w
przyszłość i zakorzeniona w przeszłości”. Można by sądzić, że oto wreszcie
napisano poemat kompletny, ale np. Andrzej Turczyński nazywa wiersze Stanclika
„bibelotami, świadectwem opanowania rzemiosła, które samo z siebie poezji nie
czyni”. B. S. Kunda pisze wręcz: „ w przypadku Stanclika
<<podrzucanie>> z zebranych zasobów co rok nowej, nic poza
eksplikacją uprawianej poetyki nieprzynoszącej książki jest niepotrzebnym
eksperymentowaniem z cierpliwością czytelnika”. Więc wybitna książka poetycka,
czy jałowe powielanie samego siebie? Powtórzenie sukcesu Kryształowej kuli, czy raczej ciągnięcie zysków z udzielonego
kredytu zaufania? Autor tego szkicu skłaniał się ku temu drugiemu twierdzeniu.
Także ostatnio wydany tom Słoneczny
chłopiec nie potrafi rozproszyć moich wątpliwości.
Jakby
na przekór zachwytom Doleckiego, Stanclik ogłasza tu takie oto erotyki:
Powiem ci, Haniu: Lubię twoje nogi
stroić w pantofle z mojego
spojrzenia.
Kiedy wargami całowane stopy
palcem mi grożą, blednąc z
zachwycenia.
A potem zawsze się mylę w rachunku
licząc na skórze nastroszone
włoski…
Wyobrażam
sobie ten wierszyk pięknie wykaligrafowany na listowym papierze, no,
ostatecznie wydany jako elegancki Privatdruk i przesłany
ukochanej, wierzę, że byłaby usatysfakcjonowana, czytelnik (i krytyk)
usatysfakcjonowany jest mniej. Strofa:
Żona urodzi mi syna
– jakie to dziwne;
będzie miał czarne włosy
i oczy piwne –
przypomina mu nie tyle wiersze
Staffa, co arcydzieło Niemena-Wydrzyckiego pt. Dziwny jest ten świat. Być może są to tzw. szczere wiersze. Być
może. Ale z tej szczerości nic nie wynika poza powielaniem tylekroć opisywanych
„dziwności”. Krytyk też nie może się wzruszyć wstrząsającym obrazkiem z życia
marynarzy:
Płaczący marynarze…
Znam
sternika twarz, gdy okręt w łunie.
…Płyną milczący chłopcy
Tam,
gdzie śmierć koczuje na lagunie.
Nie wzrusza się,
mimo że wierszyk ten przywodzi na pamięć mgliste wspomnienie młodzieńczych
lektur. Także Stanclikowa eschatologia (Cmentarz)
budzi co najwyżej uśmiech wyrozumiałości:
Babka z piasku.
Dziadek z gliny.
Kret dogląda mej rodziny.
A poeta robi wszystko, aby przekonać go o swej
erudycji, opatruje wiersze tasiemcowymi mottami z Trumana Capote, Leśmiana,
usiłuje przekonać, że „dobrze się czuje” w różnych poetykach – od
skamandryckiej, poprzez przybosiowską, aż po poetykę Zbigniewa Jerzyny; krótko
mówiąc: postępuje jak dziecko we mgle zabłąkane. Gdy usiłuje dowieść, że jest
konceptystą (por. Ruchome piaski),
naraża się na zarzut małej pomysłowości; gdy usiłuje dowieść, że jest
konstruktywistą (por. Pustynia),
naraża się na zarzut banalności; gdy usiłuje wzruszyć, a równocześnie
zaszokować „brutalnością” (por. Suka
Nora…), naraża się na zarzut sentymentalizmu… Biedny poeta. Biedny
śpiewający chłopiec. Śpiewa bowiem przed nieczułym, nierozumiejącym audytorium.
Gdy wreszcie mówi:
Przestrzeń – dalekie zapatrzenie
bogów.
Tu – moje miejsce. A ziemia gdzieś
obok…
godzimy się tylko z ostatnim
zdaniem. Trudno zgodzić się na to, by wierszyki, którymi nas poeta raczy, miały
być „dalekim zapatrzeniem bogów”; raczej już skłonni jesteśmy zgodzić się z
nim, gdy pisze:
Pomnę – zaledwie odjęty od cycka
lubiłem chwile u grabarza trwonić.
i dodać: nie tylko wówczas „trwonił
chwile”…
Gdy
po Kryształowej kuli napisałem niemal
entuzjastyczną recenzję, Krzysztof Gąsiorowski w prywatnej rozmowie zaatakował
mnie gwałtownie. W poezji Stanclika widział tylko zręczną kombinatorykę,
umiejętne wykorzystywanie zdobyczy kręgu Orientacji. Równie gwałtownie
oponowałem. Po lekturze wierszy trzech ostatnich tomów tego poety skłonny
jestem przyznać memu oponentowi rację. Wyłączając jednak właśnie Kryształową kulę. Po niej napisał
Stanclik tylko dwa znaczące wiersze (Moja
matka znów rodzi; Nasi ojcowie
umierają w żniwa). Reszta została napisana (i wydana) niepotrzebnie.
X 1970
„Choroba powtórek”?
Wierny
zasadzie „co rok prorok”, Stanclik, niepomny na to, że jego książki są już
tylko repetycją z repetycji, wciąż kontynuuje swój „eksperyment z cierpliwością
czytelnika”. Dwie kolejne książki: Krzyk
pawia i Wysoki kasztel zawierają
wiersze, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się w książkach poprzednich.
Tadeusz Nyczek widzi w tych wierszach „notatki drgnień duszy lirycznej”, poezję
„rozpieszczonego, choć zdolnego wnuczka”. W tej rzece beztroskiego poezjomania
coś się jednak zaczyna dziać. Na razie jest to tylko świadomość – powtórzona za
Bryllem – daremności wysiłków:
„Rzek rzeczywistość urzeczona
sobą”.
Toniemy, bracia poeci. To nie my
płyniemy z falą śniętych ryb. Do
brzegów
łagodnych krain pod sarnim
kopytkiem.
Idziemy na dno z bulgotaniem
gęstym,
ostatnią deskę ratunku powietrza
dzierżąc kurczowo w zaciśniętych
pięściach…
(Krzyk pawia)
Ten rozrachunek
byłby nawet wzruszający, gdyby nie to, że jest powtórzony w niewłaściwym
języku. Cytowany fragment jest kontaminacją trzech przynajmniej poetyk: Brylla
(„Toniemy, bracia poeci”, „Idziemy na dno z bulgotaniem gęstym”), Harasymowicza
(„łagodne krainy”, „sarnie kopytka”), „poezji lingwistycznej”; w dalszej części
wiersza mamy jeszcze do czynienia z „norwidyzmami”. Jest to ten sam sposób
postępowania, który był naczelną „dyrektywą metodologiczną” Kryształowej kuli, tam jednak elementy
zapożyczone były wbudowane w nową całość, zmieniała się ich funkcja, tu –
przeniesione w stanie surowym – tworzą całość niespójną, zlepek motywów.
W Kryształowej kuli rzeczywistość istniała
jako abstrakcja, jej elementy „na wysokim szczeblu uogólnienia” odwoływały się
nie do rzeczywistości realnej, ale z jednej strony do tradycji literackiej, z
drugiej – do wzorców, mitów. Teraz jest inaczej:
Jerzy – był.
Smok – też istniał.
Więc nie ma
problemu.
Solidność obu
faktów nie ulega kwestii.
Jedno tylko
pytanie mnie nurtuje:
Czemu
tak mało wśród
nas – Jerzych,
zaś tak wiele –
bestii?
(Święty Jerzy)
Rzeczywistość mitu zostaje
odniesiona do rzeczywistości realnej, „morał”, jaki z tego porównania wynika,
da się sprowadzić do trzech słów: „drzewiej lepiej bywało”. To jedna możliwość.
Druga: „Kozice / wypalone / na śniegu tej góry, / która jest / niema” (Glosa – Tetmajer). Jeśli pierwszą
możliwość określimy jako „moralistykę”, drugą możemy nazwać wiarą w olśnienie.
Poeta łudzi się, że każde porównanie,
każda metafora, jakie mu przyjdą na
myśl, są odkryciem, nie odkryciem literackim, ale rodzajem poznania. Gdy w Kryształowej kuli Stanclik konstruował
swój raj idealny metodą, którą w poetyckiej definicji określił następująco:
„Zręczną puentą dwa momenty sprzeczne
do jednej zasady sprowadził poeta” –
funkcjonowała ona w rzeczywistości czystej idei. Przeniesiona w rzeczywistość
realną, w świat rzeczy, rodzi czysty banał albo też egzemplifikację prawd
znanych. Pisze więc autor wiersz pt. Panta
rei: „Młyńskie koło / się obraca / niewidzialny przy nim / młynarz. / Czeka
cię / w tym młynie praca. / Z chwili w chwilę – / płyniesz, płyniesz…”. Tego
rodzaju wiersze pisze teraz Stanclik na kopy. W całym tomie Krzyk pawia jedynie neoklasyczna Elegia przed lustrem wyłamuje się z tego schematu…
Pamiętając,
że Kryształowa kula była jego
sukcesem, poeta postanowił ten sukces powtórzyć, napisać replikę debiutanckiej
książki; nosi ona tytuł Wysoki kasztel.
Jest to próba napisania poematu kompletnego; to, co w Kryształowej kuli było intuicją, tu ma być rezultatem doświadczenia
(„Teraz nie ma już we mnie chłopca słonmecznego”), doświadczenie realne ma być
skojarzone z doświadczeniem kulturowym; biografia realna staje się w tym ujęciu
egzemplifikacją biografii kulturowej (ontogeneza = filogeneza). Podmiot tego
poematu przeżywa raz jeszcze doświadczenia swojego kręgu kulturowego, jest tym,
który – by zacytować J.M. Rymkiewicza – mówi „głosem zmarłych”. Taki był, jak
się zdaje, zamiar tego poematu; realizacja jest inna, Stanclik przemawia tu
głosem poetów młodopolskich, od wdzięcznych precieux:
Jakże ci jest do twarzy z tym
japońskim wdziękiem.
Masz trochę skośne oczy i w ptaki
sukienkę […]
będę patrzył na ciebie, orientalna
żono.
Jak zdejmujesz w milczeniu – to w
ptaki – kimono.
– po „prometeizm”, „satanizm” w
stylu nie tyle Micińskiego, co – powiedzmy – Żuławskiego:
Jam się objawił pod postacią Ognia.
[…]
Jam jest Cesarstwo, moje imię
Zbrodnia.
Największy z wielkich… Bo któż mi
dorówna,
kto się odważy aż na taką wielkość…
Jam się jak mesjasz wywyższył nad
piekło.
Pomimo
wielu pięknych fragmentów tego poematu fajerwerk Kryształowej kuli nie dał się powtórzyć, pozostaje tylko wierzyć,
że…
***
Casus
Stanclik jest pod wieloma względami pouczający. Stworzona przez krąg Orientacji
poetyka mogła być potraktowana dwojako: jako propozycja stylistyki i sposób
reakcji na rzeczywistość, jako propozycja stylu i propozycja światopoglądu. Ta
pierwsza możliwość (przyjęcie stylu bez akceptacji założeń światopoglądowych)
była z pozoru atrakcyjna, gwarantowała coś w rodzaju sukcesu, co więcej, w
swych najbardziej widocznych elementach był to styl łatwy do naśladownictwa,
umożliwiający pisanie tzw. „ładnych” wierszy. Wkroczywszy na tę drogę, poeta
zapadł na „chorobę powtórek”, jakby miała się sprawdzić teza Friedricha Kummera
o „talentach zależnych, naśladowniczych”, o „pisarzach wykorzystujących
koniunkturę” (die Industrietalenten – K. Wyka, Rozwój problemu pokolenia, [w:] tegoż, Modernizm polski, Kraków 1959). Od dłuższego już czasu interesująca
jest nie tworzona przez Stanclika poezja, ale fascynujący jest casus Stanclik. Jest to bowiem przykład
zmarnowanych szans. Nie jedyny w tym pokoleniu…
II 1972
Por.
A.K. Waśkiewicz,
Casus Stanclik, [w:] tegoż, Modele i
formuła. Szkice o młodej poezji lat
sześćdziesiątych, Wrocław 1978, s. 160-170.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz